numer
22
Czas podawany jest jako:
- cp (czas polski);
- ci (czas iracki).
Taka jedna wyprawa (3)
07.08.2005 ok 12:00ci (niedziela)
Siedzimy w Dziku bez jedzenia. Po drodze wydębiliśmy od amerykańskiego strażnika dwie malutkie butelki wody, które już są puste. Wysłałem sms'a do kraju z telefonu Jarka, bo mój nie dogaduje się z żadną z wykrytych sieci. Pan Jurek usiłuje dzwonić do Polski i do naszych żołnierzy i Iraku, którzy mieli się nami zajmować razem z Irackim Ministerstwem Obrony. Jest gorąco, klima w Dziku włączona na maksimum. Ciuchy mam już mokre. Bawiłem się interkomem i nie wiem, dlaczego GPS nie odbiera żadnych satelitów, pamięta tylko ostatni namiar, ten z Polski. Skrzynię znaleźliśmy po drodze porzuconą przy bramie parkingu, na którym stoimy.
07.08.2005 ok 14:00ci (niedziela)
Pan Jerzy dowiedział się, że nasi pułkownicy są, w Diwanii, 200km od Bagdadu i nie wiadomo za ile dni dolecą. Poszedł do urzędu celnego i załatwił po puszce Coca-Coli. Nadal nie mamy nic do jedzenia. Michał z ”B” rusza niebo i ziemię, aby z Polski coś załatwić. Najlepsze jest to, że cała przywieziona broń stoi razem z Dzikiem niezabezpieczona.
07.08.2005 ok 15:30ci (niedziela)
Usiłuje zasnąć, ale nie bardzo idzie, bo ściany i szyby Dzika są tak nagrzane, że nie można się o nie oprzeć. Pojawili się dwaj zniecierpliwieni celnicy, którzy kończą pracę i chcą iść do domu. Dzwonił pułkownik, który mówił że coś załatwia. Podobno Michał dowiedział się, że ktoś z Ministerstwa do nas jedzie, ale jest jakieś zagrożenie i nie może dotrzeć. Mam wątpliwości czy ktokolwiek robi cokolwiek. Chce mi się pić i jestem głodny, nie jedliśmy nic od czasu kanapek w samolocie.
07.08.2005 17:10ci (niedziela)
Pan Jerzy ustala telefonicznie różne rzeczy. W tej chwili sytuacja jest taka, że jedzie po nas ktoś z Irackiego Ministerstwa Obrony i jacyś oficerowie łącznikowi wysłani przez naszego pułkownika, który utknął w Diwanii (właściwie to tam chyba stacjonuje). Ciekawe czy z tych dwóch opcji ktokolwiek się pojawi. Ja już w nic nie wierze w tym kraju.
07.08.2005 ok 18:50ci (niedziela)
Pojawił się miły starszy pan, podobno z urzędu celnego. Z bardzo śmiesznym akcentem ale dobrą angielszczyzną powiedział, że dowiedział się o nas i zabiera nas abyśmy coś zjedli. Hura! Zamykamy dzika i wsiadamy na jego ciężarówkę. Pan Jerzy do kabiny a my na pakę. Jest tam wielka tablica "FOLLOW ME", więc jedziemy nie z byle kim. Trafiamy na stołówkę sił sprzymierzonych. Tutaj nazywają się GLOBAL. Mogę wreszcie umyć ręce i twarz, z której zmywam chyba, z tonę pyłu i soli. Jedzenie jest świetne, ale ja pije tyle, że chyba pęknę. Wracać musimy piechotą, więc powstaje problem co będzie jak po nas przyjadą i nie zastaną. Bierzemy tyle butelek wody ile możemy zabrać i wracamy do Dzika. Na stołówce poznaliśmy fajnego Rumuna, który jest tam kierownikiem, więc jeżeli przyjdzie nam spać w wozie to mamy gdzie iść na śniadanie.
07.08.2005 ok 20:00ci (niedziela)
Przyszli do nas dwaj bardzo mili żołnierze z GLOBAL'u, jeden mówił łamaną angielszczyzną, drugi był chyba Irakijczykiem. Dowiedziałem się, że muszą zabezpieczyć parking przed zmierzchem i nie może tam nikt zostać. W międzyczasie pojawił się kolejny miły żołnierz, Szkot. Trudno było mi go zrozumieć przez specyficzny akcent, ale po chwili przyzwyczaiłem się. Wyjaśnił, że powinniśmy zabrać nasze bagaże przed bramę parkingu i zamknąć pojazd. Tam zaczeka on z nami na ludzi, którzy nas zabiorą. Co chwile rozmawiał przez radio i chodził między naszym ładunkiem i Dzikiem. Okazało się, że już są ludzie z Ministerstwa i czekają przed bramą portu cargo, bo nie mogą tu wjechać (hmmm... ludzie z MON nie mogą gdzieś wejść). Zapakowaliśmy skrzynię i walizki do jego Land Cruisera i w wyraźnie lepszych humorach pojechaliśmy na spotkanie naszego wybawcy. Czekał na nas jakiś Irakijski urzędnik państwowy z kierowcą. Obaj w brudnych i poobdzieranych ciuchach ze starym Jeep'em. Wypakowaliśmy się i pożegnaliśmy Szkota. Pan Jerzy dał mu wielką flachę Whiskey. Trochę to dziwne i ryzykowne, dawać Whiskey Szkotowi, ale wyraźnie się ucieszył. Okazało się, że skrzynia się nie zmieści do Jeep'a i musimy namówić Szkota, aby ją dla nas przechował aż przyjedziemy po Dzika. Po krótkiej konwersacji, zgodził się.
Mamy jechać do prywatnego mieszkania tego urzędnika do zielonej strefy, nazywa się Adid. Zielona strefa to wydzielony obszar w centrum Bagdadu. Jest całkowicie zdemilitaryzowany i chroniony ponieważ tam właśnie znajdują się instytucje rządowe. Niestety z lotniska tam można dojechać tylko drogą śmierci. Nazywa się tak z dwóch powodów. Według Irakijczyków to, dlatego, że nerwowi Amerykanie strzelają tam do każdego podejrzanego. Inni mówią, że dlatego, że to teren nadal kontrolowany przez zwolenników Saddama. Jedziemy powoli z wyłączonymi światłami. Kierowca, co jakiś czas włącza światła awaryjne. Pytam, dlaczego, i dostaje odpowiedź, że to, dlatego, bo czasem, kiedy jedzie amerykański samochód z żołnierzami, trzeba dać o sobie znać, bo inaczej zaczną strzelać. Mijamy kilka posterunków gdzie najpierw do nas celują a dopiero potem podchodzą. Adid ma broń, którą trzyma na fotelu między nogami kiedy nas kontrolują, wyciąga magazynek i kładzie ją na widoku pod szybą. Ma jakąś ważną przepustkę, bo nawet nie pytają, kim jesteśmy. Jest już po zmierzchu, więc jazda bez świateł jest ciekawym przeżyciem. A może, przeżyć można, jadąc bez świateł. Po drodze mijamy ogromne budynki z czasów Saddama, przed każdym amerykanie wybudowali mnóstwo wież z karabinami maszynowymi i reflektorami. Co chwile mijamy tablice ostrzegające, że jesteśmy w miejscu gdzie wojsko ma odbezpieczoną, gotową do strzału broń (All weapon is RED). Jarek i Pan Jerzy denerwują się, że nie mamy ochrony. Ja jestem dziwnie spokojny.
C.D.N.
Poprzednia część - Taka jedna wyprawa (2)
Napisz swój komentarz
Komentarze
Ciamachowa 2015-02-27 22:24:41
Amerykańska produkcja filmowa, to byłoby ciekawe.[ip:188.252.26.145]