numer
11
Czas podawany jest jako:
- cp (czas polski);
- ci (czas iracki).
Taka jedna wyprawa (2)
7.08.2005 ok 9:40cp (niedziela)
Ostatnia ciasna pętla. Pilot podchodzi do lądowania z przeciwnej strony pasa i w ostatniej chwili bardzo ciasnym skrętem (należy pamiętać, że ten samolot to ogromny bezwładny potwór) na wysokości 75 metrów ustawia się do lądowania i praktycznie w tym samym momencie koła dotykają ziemi. Wszyscy w kabinie pilotów nerwowo uderzają w różne przełączniki, choć widać w tym jakiś ład i porządek. Kapitan włącza wsteczny ciąg i bardzo szybko zatrzymuje maszynę. Gratuluję załodze po angielsku i widzę, że co drugi zrozumiał. Chciałem powtarzać, ale wyręczył mnie łącznościowiec powtarzając w ich ojczystym języku. Kołujemy przed ogromny, rozwalający się barak, który jest terminalem cargo. Na lotnisku jest lekka burza piaskowa. Zbieram swoje rzeczy, Jarek i Pan Jerzy podobnie.
Otwierają boczne drzwi samolotu i uderza nas gorący wiatr. Uczucie porównywalne z uderzeniem całym ciałem o coś twardego. Pojawiają się celnicy a wraz z nimi pierwsze kłopoty. Nie bardzo wiem, o co chodzi, ale Pan Jerzy tłumaczy coś po arabsku. Po chwili pojawiają się uśmiechy na twarzach rozmówców, to jedyny dla nas (nie znających języka) znak, że się dogadali. Podaję rękę kolejnym członkom załogi i schodzimy na płytę lotniska. Jeden z celników zabiera nasze paszporty, bo musimy podstemplować wizy. Brzmi to ciekawie, zwłaszcza, że iracka wiza jest ogromnym stemplem zajmującym całą stronę w paszporcie.
Pojawia się moja skrzynia, która już po kilku minutach wygląda jak przeciągnięta przez piaskownicę. Układamy na niej nasze bagaże, kiedy ktoś wrzeszczy coś o kierowcy wozu w ładowni, chodzi o główną przyczynę naszej eskapady, Dzika. Biegnę z Jarkiem z powrotem na pokład, szukają kogoś, kto wyjedzie nim z samolotu.
Rampa jest już otwarta a na jej końcu dostawione dwa wąskie podjazdy. Jak my tam zjedziemy? Wsiadam do Dzika i czuję przyjemny chłód, żelastwo nie było jeszcze na słońcu, więc się nie rozgrzało. Irakijczycy od rozładunku chodzący po pokładzie przyglądają się. Nie mogę wyczuć czy są zaciekawieni czy nieprzychylni. Idę do tylnych drzwi pojazdu, aby kierować Jarka przy cofaniu, trzeba trafić jakoś na te wąskie podjazdy (rampa kończy się na wysokości ok 1,5 metra), głupio by było rozwalić się na wstępie. Jarek okazuje się być świetnym kierowcą, szybciutko i z gracją lądujemy na płycie lotniska. Parkujemy obok samolotu w samym rogu stojanki, dalej już tylko pustynia. Przyszedł do nas jeden z celników i chce zabrać Jarkowi kluczyki. Stanowczo protestujemy, przenosimy walizki do środka i zamykamy samochód. Skrzynia stoi sobie obok samolotu i pokrywa się piaskiem. Oriętuję się że człowiek z naszymi paszportami gdzieś przepadł.
W międzyczasie obok "zaparkował" inny samolot transportowy, Pan Jerzy mówi, że nasz celnik jest w środku. Jakby znikąd pojawia się amerykański żołnierz z karabinem i butelką wody, zadaje pytania. My odpowiadamy patrząc na butelkę zazdrosnym wzrokiem. On chyba tylko był ciekawy kim jesteśmy, pewnie ma dosyć arabskich twarzy. Patrząc na nas podejrzliwie, oddalił się i zniknął ze swoją butelką gdzieś za budynkiem.
Człowiek z naszymi paszportami nie może się dogadać z załogą tego nowego samolotu, to również Rosjanie. Pan Jerzy pomaga. Przyszli właśnie dwaj amerykanie. Wyglądają jak typowi inspektorzy z wielkimi odznakami i pistoletami przy pasach. Irakijczycy momentalnie przycichli.
Jeden z nowo przybyłych zaczął mnie wypytywać. Wytłumaczyłem, o co chodzi, co tu robimy i wyraziłem swoje głębokie obawy związane z tym, że jakiś człowiek chodzi gdzieś z naszymi paszportami i wcale się nami nie interesuje. Porozmawiali (inspektor z gościem od paszportów) i Amerykanin wyjaśnił mi, że zaraz pojedziemy z nim do terminala na odprawę (pieczątki w paszportach).
Nagle pojawia się problem, jakiś nowy Irakijczyk z wielkim identyfikatorem (ale wciąż mniejszym niż te obciążające szyje inspektorów) wydziera się przy Dziku. Biegniemy tam i dowiadujemy się, że on chce zabrać nam kluczyki. Tłumaczę Amerykaninowi, że tam są nasze osobiste rzeczy, Dzik nie został przekazany oficjalnie i nikt oprócz Jarka nie będzie nim jeździł. Pan Jerzy patrzy na mnie z niedowierzaniem i przerażeniem pomieszanym z wyrazem twarzy w stylu: z tym kolesiem będą kłopoty. Jest tam też młody Irakijczyk (celnik), z którym złapałem kontakt częstując go papierosem. Dobrze mówi po angielsku i bardzo nam pomaga. Okazało się, że musimy Dzika zaparkować na celnym parkingu, ale bez bagaży w środku. Człowiek od paszportów mówi, że nie możemy zabrać bagaży na terminal. My nie chcemy zostawiać ich bez opieki. Amerykanin, co chwile przedstawia nam sprzeczne polecenia chcąc zadowolić wszystkich. Wnerwiłem się i wchodząc mu na ambicje powiedziałem "to, kto tu jest inspektorem i wydaje polecenia". Poskutkowało, kazał nam jechać na ten parking z Irakijczykiem, który próbował zabrać kluczyki. Zaparkowaliśmy tam obok amerykańskich opancerzonych furgonetek GMC. Skrzynia została przy samolocie, bo nie mieści się do Dzika. Nie pozwolili mi już po nią wrócić, ale zapewnili, że nie zginie. Zamykamy dokładnie samochód i idziemy z celnikiem od paszportów, oczywiście bagaże zostały w środku. Prowadzi nas przez kolejne posterunki z amerykańskimi żołnierzami. Dookoła wszechobecne zasieki, zniszczone mury i ten pył, włazi wszędzie.
Dochodzimy do parkingu gdzie stoi stary, zdezelowany Opel Omega, sprowadzony z Niemiec (na tylnej klapie ma naklejkę "D"). Wsiadamy do środka, tam pełno pyłu, wszystko zakurzone i mnóstwo porozrzucanych Irackich gazet. Na desce rozdzielczej, charakterystyczna tutaj ogromna połać skóry baraniej. Jest strasznie gorąco, otwieramy szyby, ale wiatr ma jeszcze wyższą temperaturę to jakby otwierać szybę aby się ochłodzić a na zewnątrz stał ktoś z suszarką. Jedziemy dużą asfaltową drogą, dookoła zniszczone palmy i jakieś dziwne mury. Pada komentarz, że takie drogi to tylko Polacy umieli budować. W oddali widzę jakiś budynek przypominający terminal lotniskowy. Po drodze wyprzedza nas samochód tego młodego Irakijczyka z amerykańskimi inspektorami...
07.08.2005 ok 11:00ci (niedziela)
Wysiadamy z samochodu na piętrowym parkingu, podobnym do tego na Okęciu. Celnik prowadzi nas na terminal, po drodze widzę mnóstwo irackich nastolatków z bronią, dołączają do nas obaj amerykańscy inspektorzy. Przechodzimy przez ruchome drzwi. W środku są kolejne i mnóstwo Irackich strażników z bronią, stoi też jeden Amerykanin, dwumetrowy murzyn zwraca uwagę z daleka. Nasz celnik stoi z boku a nas dokładnie przeszukują (właściwie obmacują, bo nie mamy nic przy sobie). Inspektor mówi murzynowi gdzie idziemy a ten, że nie możemy, bo "coś tam" i pyta, dlaczego mają broń. Zaczyna na niego krzyczeć i wytykać niekompetencje, prosi o zawołanie przełożonego murzyna i usiłuje przejść. Dwumetrowy gość staje w drzwiach, zamyka je wielkimi rękami (należy pamiętać, że są automatyczne) i mówi, że nigdzie nie pójdziemy. Zaraz będzie jakaś draka, więc zajmujemy dogodne pozycje w rogu pomieszczenia. Napięta sytuacja trwa, inspektor krzyczy a murzyn każe Irakijczykom zamknąć drugie drzwi tak, że zostajemy między nimi. Pan Jerzy spokojnie pali papierosa na zewnątrz i rozmawia z naszym celnikiem. Pojawia się przełożony murzyna i wszystkich uspokaja, odetchnąłem z ulgą. Wysłuchał wszystkich, okazało się, że murzyn nie poznał inspektora, ale dobrze spełnił swoje obowiązki. Inspektor dostaje zapewnienie, że już będą go poznawać. Wołamy Pana Jerzego i wchodzimy na teren terminala. Dokoła kompletnie zniszczone taśmy do odbierania bagaży, potłuczone monitory i Irakijczycy z najnowszymi modelami komórek w ręku. Idziemy do szefa odpraw, przeszukują nas praktycznie przy każdych drzwiach. Jesteśmy na miejscu, nasz celnik prowadzi ożywioną konwersację z gościem w mundurze, który ma nam podstemplować wizy. Żegnamy się z amerykańskimi inspektorami i przełożonym murzyna. Prowadzą nas do bramek, w których zwykle odbywa się kontrola paszportowa na lotniskach. Nie robią chyba tego za często, bo człowiek włącza dopiero urządzenia i komputery. Sprawdza nam paszporty i dostajemy je z powrotem. Wracamy tą samą drogą, tym razem bez przeszukań. Przy wyjściu stoi dystrybutor z wodą. Pod zdezelowanym kranikiem widzę kubek. Pan Jurek napełnia go i wypija, ja i Jarek z niepewnymi minami robimy podobnie. Chwilowa ulga, bo wracamy do samochodu. Nikt się dotąd po nas nie zgłosił.
C.D.N.
Poprzednia część - Taka jedna wyprawa (1)
Napisz swój komentarz